sobota, 22 sierpnia 2015

Maybe Someday









Tytuł: "Maybe someday"
Autorka: Colleen Hoover
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 440






Kiedy stwierdziłam, że napiszę recenzję „Maybe Someday” Colleen Hoover, miałam w głowie mini plan tego, o czym chciałabym wspomnieć. Jednak w momencie, gdy usiadłam przy komputerze, została mi jedynie pustka, a moje myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku. Dlaczego? Być może dlatego, że wciąż jestem w innym świecie, z którego pewnie nie wyrwę się tak szybko.

Słyszałam opinie osób z mojego otoczenia, że jest to kolejna książka o miłości, jakich powstaje w tej chwili mnóstwo i właściwie nie warto wydawać na nią takich pieniędzy. Przyjęłam to do wiadomości, grzecznie się uśmiechnęłam, a przy następnej okazji, kiedy znalazłam się w księgarni, kupiłam ją po to, aby wyrobić własne zdanie i przekonać się na własnej skórze czy jest aż tak beznadziejnie. Początkowo nie mogłam się za nią zabrać, ale kiedy w końcu przyszedł odpowiedni czas, zarwałam całą noc. Rozumiem, że każdy ma swój gust i jednemu coś może się spodobać, a drugiemu nie. Ale wiem jedno, jest to historia, do której pasuje wiele przymiotników, tylko że w życiu nie nazwałabym jej nieoryginalną czy przesłodzoną. Więc jedyny wniosek, który mi pozostał jest taki, że osoby, z którymi rozmawiałam o „Maybe Someday” w rzeczywistości jej nie przeczytały.

22. urodziny to dzień, który każdy powinien świętować – jest się młodym, ma się mnóstwo perspektyw i całe życie przed sobą. Wspaniałe przyjęcie niespodzianka, dobra muzyka, mnóstwo gości i prezentów, a to wszystko dzięki najlepszej przyjaciółce i chłopakowi, którzy zawsze chcą jak najlepiej i o tym szczególnym dniu myśleli już od dawna. No cóż, nie takie były urodziny Sydney. Dziewczyna w ciągu zaledwie paru godzin straciła pracę i prawie stałaby się bezdomna, gdyby nie ten chłopak z naprzeciwka, którego codziennie podgląda, kiedy gra przepiękne utwory na swoim balkonie. Jak się okazuje tworzą idealny duet – on komponuje, jednak nie może przełamać swojej blokady do pisania słów, za to ona pisze prosto z serce i okazuje się świetną tekściarką. Być może brzmi to prozaicznie, jakby rzeczywiście była to kolejna ckliwa historia o miłości dwóch młodych osób, ale ich życie wcale nie jest takie proste, a oni sami wiedzą, że nie będą mogli być szczęśliwi bez krzywdzenia innych.

Jest coś magicznego w tej książce, co sprawiło, że z niecierpliwością czekałam na kolejne strony i nawet kiedy dopadło mnie potworne zmęczenie, po prostu nie mogłam jej tak sobie odłożyć na szafkę nocną, iść spać i dokończyć rano. Wiedziałam, że i tak nie ma żadnych szans na to, że zasnę, dopóki jej nie dokończą. A za oknem zaczynało już wschodzić słońce… W każdym razie, uwielbiam uczucie, które sprawia, że przenoszę się do innego świata i kompletnie zapominam o otaczającej mnie rzeczywistości. Tak było właśnie tutaj. Być może stało się to za sprawą utworów, które zostały skomponowane specjalnie dla powieści „Maybe Someday” przez Collen Hoover i Grffina Petersona. Kiedy na pierwszej stronie zobaczyłam wpis od autorki, który zawiera kod przenoszący do piosenek, pomyślałam po prostu „wow!”. Okazało się, że jest nawet jeszcze lepiej niż przypuszczałam. Słuchałam ich zawsze wtedy, kiedy w książce ukazywał się tekst, a do dzisiaj nie mogę wyrzucić części z nich z głowy. Dzięki temu historia Sydney i Ridge’a stała się czymś namacalnym, czymś rzeczywistym – zupełnie tak jak sprawy i problemy poruszane przez autorkę.

Jedynym minusem jest dla mnie to, że w pewnym momencie czytelnik może poczuć się nieco znużony ciągłymi opisami rozterek bohaterów i powtarzalnością niektórych ich myśli. Być może takie wnioski wywołało u mnie zmęczenie spowodowane późną godziną, a być może rzeczywiście jest ich zbyt dużo. Na szczęście nie jest to coś, co powodowało, że miałam ochotę wyrzucić książkę, a jedynie takie małe spostrzeżenie na temat konstrukcji powieści.

Książka jest pisana w pierwszej osobie w czasie teraźniejszym, a wydarzenia są przedstawiane zarówno z perspektywy Ridge’a, jak i Sydney. Muszę przyznać, że kiedyś byłam wielką przeciwniczką narracji, która odbiegałaby od schematu czasu przeszłego, a teraz nawet tego nie zauważyłam i zorientowałam się dopiero po paru rozdziałach, że wszystko rozgrywa się „właśnie teraz”. W żadnym wypadku to nie przeszkadza, a sądzę, że nawet dodaje pewnego uroku.


W wielkim skrócie: burza emocji. Płakałam (chyba równie często jak główna bohaterka) i śmiałam się, a rzadko kiedy jakaś książka wywołuje we mnie aż takie uczucia. W ten sposób zafundowałam sobie kolejną mini depresję książkową, ale sądzę, że było warto. Ostatnio chyba tego nadużywam, ale „Maybe Someday” jest kolejną książką, którą dodaję na półkę swoich ulubionych i myślę, że tym razem moja obietnica, że zajrzę do niej jeszcze w najbliższym czasie, nie będzie rzucona na wiatr. 

2 komentarze:

  1. Bardzo dużo na temat książek tej autorki pojawia się ostatnio w sieci. Większość jest zdecydowanie pozytywna, ale nie jestem do końca pewna, czy to coś dla mnie. Nie mam pojęcia dlaczego, ale jedyne historie romantyczne jakie mi się podobają mają miejsce w książkach raczej fantastycznych i jakoś nie umiem przełamać blokady do "zwykłych" romansów. Ale kto wie... Jeśli "Maybe someday" wpadnie mi w ręce, to... czemu nie?
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sama byłam trochę sceptycznie nastawiona, ale jestem bardzo zadowolona, że ją poznałam, mimo tych paru wad. Jeśli zdecydujesz się ją przeczytać, mam wielką nadzieję, że Ci się spodoba! Może przesadzam, ale umieszczenie piosenek to dla mnie magia :D
      Pozdrawiam! :)

      Usuń