Tytuł: "Maybe someday"
Autorka: Colleen Hoover
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski
Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 440
Kiedy stwierdziłam, że napiszę recenzję „Maybe Someday”
Colleen Hoover, miałam w głowie mini plan tego, o czym chciałabym wspomnieć.
Jednak w momencie, gdy usiadłam przy komputerze, została mi jedynie pustka, a
moje myśli popłynęły w zupełnie innym kierunku. Dlaczego? Być może dlatego, że
wciąż jestem w innym świecie, z którego pewnie nie wyrwę się tak szybko.
Słyszałam opinie osób z mojego otoczenia, że jest to kolejna
książka o miłości, jakich powstaje w tej chwili mnóstwo i właściwie nie warto
wydawać na nią takich pieniędzy. Przyjęłam to do wiadomości, grzecznie się
uśmiechnęłam, a przy następnej okazji, kiedy znalazłam się w księgarni, kupiłam
ją po to, aby wyrobić własne zdanie i przekonać się na własnej skórze czy jest
aż tak beznadziejnie. Początkowo nie mogłam się za nią zabrać, ale kiedy w
końcu przyszedł odpowiedni czas, zarwałam całą noc. Rozumiem, że każdy ma swój
gust i jednemu coś może się spodobać, a drugiemu nie. Ale wiem jedno, jest to historia,
do której pasuje wiele przymiotników, tylko że w życiu nie nazwałabym jej
nieoryginalną czy przesłodzoną. Więc jedyny wniosek, który mi pozostał jest
taki, że osoby, z którymi rozmawiałam o „Maybe Someday” w rzeczywistości jej
nie przeczytały.
22. urodziny to dzień, który każdy powinien świętować – jest
się młodym, ma się mnóstwo perspektyw i całe życie przed sobą. Wspaniałe
przyjęcie niespodzianka, dobra muzyka, mnóstwo gości i prezentów, a to wszystko
dzięki najlepszej przyjaciółce i chłopakowi, którzy zawsze chcą jak najlepiej i
o tym szczególnym dniu myśleli już od dawna. No cóż, nie takie były urodziny Sydney.
Dziewczyna w ciągu zaledwie paru godzin straciła pracę i prawie stałaby się
bezdomna, gdyby nie ten chłopak z naprzeciwka, którego codziennie podgląda,
kiedy gra przepiękne utwory na swoim balkonie. Jak się okazuje tworzą idealny
duet – on komponuje, jednak nie może przełamać swojej blokady do pisania słów,
za to ona pisze prosto z serce i okazuje się świetną tekściarką. Być może brzmi
to prozaicznie, jakby rzeczywiście była to kolejna ckliwa historia o miłości
dwóch młodych osób, ale ich życie wcale nie jest takie proste, a oni sami
wiedzą, że nie będą mogli być szczęśliwi bez krzywdzenia innych.
Jest coś magicznego w tej książce, co sprawiło, że z
niecierpliwością czekałam na kolejne strony i nawet kiedy dopadło mnie potworne
zmęczenie, po prostu nie mogłam jej tak sobie odłożyć na szafkę nocną, iść spać
i dokończyć rano. Wiedziałam, że i tak nie ma żadnych szans na to, że zasnę,
dopóki jej nie dokończą. A za oknem zaczynało już wschodzić słońce… W każdym
razie, uwielbiam uczucie, które sprawia, że przenoszę się do innego świata i
kompletnie zapominam o otaczającej mnie rzeczywistości. Tak było właśnie tutaj.
Być może stało się to za sprawą utworów, które zostały skomponowane specjalnie
dla powieści „Maybe Someday” przez Collen Hoover i Grffina Petersona. Kiedy na
pierwszej stronie zobaczyłam wpis od autorki, który zawiera kod przenoszący do
piosenek, pomyślałam po prostu „wow!”. Okazało się, że jest nawet jeszcze
lepiej niż przypuszczałam. Słuchałam ich zawsze wtedy, kiedy w książce ukazywał
się tekst, a do dzisiaj nie mogę wyrzucić części z nich z głowy. Dzięki temu
historia Sydney i Ridge’a stała się czymś namacalnym, czymś rzeczywistym –
zupełnie tak jak sprawy i problemy poruszane przez autorkę.
Jedynym minusem jest dla mnie to, że w pewnym momencie
czytelnik może poczuć się nieco znużony ciągłymi opisami rozterek bohaterów i
powtarzalnością niektórych ich myśli. Być może takie wnioski wywołało u mnie
zmęczenie spowodowane późną godziną, a być może rzeczywiście jest ich zbyt dużo.
Na szczęście nie jest to coś, co powodowało, że miałam ochotę wyrzucić książkę,
a jedynie takie małe spostrzeżenie na temat konstrukcji powieści.
Książka jest pisana w pierwszej osobie w czasie
teraźniejszym, a wydarzenia są przedstawiane zarówno z perspektywy Ridge’a, jak
i Sydney. Muszę przyznać, że kiedyś byłam wielką przeciwniczką narracji, która
odbiegałaby od schematu czasu przeszłego, a teraz nawet tego nie zauważyłam i
zorientowałam się dopiero po paru rozdziałach, że wszystko rozgrywa się
„właśnie teraz”. W żadnym wypadku to nie przeszkadza, a sądzę, że nawet dodaje
pewnego uroku.
W wielkim skrócie: burza emocji. Płakałam (chyba równie
często jak główna bohaterka) i śmiałam się, a rzadko kiedy jakaś książka wywołuje
we mnie aż takie uczucia. W ten sposób zafundowałam sobie kolejną mini depresję
książkową, ale sądzę, że było warto. Ostatnio chyba tego nadużywam, ale „Maybe
Someday” jest kolejną książką, którą dodaję na półkę swoich ulubionych i myślę,
że tym razem moja obietnica, że zajrzę do niej jeszcze w najbliższym czasie,
nie będzie rzucona na wiatr.